Republika Bagien
Michał Pospiszyl
tekst publikowany
w Magazynie PISMO nr.86 (2023)
Każda przestrzeń nieskanalizowanych cieków, rozlewisk i bagien nawet dziś może stać się zalążkiem społecznej i ekonomicznej autonomii. Z jednej strony chroniąc przed spojrzeniem władzy wśród zarośli, lasów i wody, z drugiej – dzięki gęstym lasom oraz wysokiej wodzie dostarczając zasobów potrzebnych do życia.
W ostatnim czasie mokradłom w Europie Wschodniej poświęcono dużo uwagi. Słyszeliśmy o błotach, które wiosną 2022 roku zatrzymały rosyjską inwazję na Kijów i o bagnach w Puszczy Białowieskiej które jesienią 2021 roku tworzyły jeden z najbezpieczniejszych szlaków migracyjnych do Unii Europejskiej. Ale rola, jaką podmokłe tereny odgrywały w życiu zamieszkujących ten obszar ludzi, ma dużo dłuższą historię. Świadczą o tym liczne pamiętniki i wspomnienia. Na przykład z czasów drugiej wojny światowej. Autorem jednego z takich świadectw był Primo Levi, ocalały z Auschwitz i autor licznych prac o Zagładzie, który na skutek wielu zbiegów okoliczności, po wyzwoleniu obozu, zamiast wrócić do Włoch, krążył przez kilka miesięcy po Europie Wschodniej. Pisarz, z zawodu chemik i farmaceuta, służył na tyłach Armii Czerwonej: najpierw w Katowicach i Krakowie, następnie we Lwowie i Tarnopolu, w końcu – przez osiem tygodni – na białoruskim Polesiu. Levi poznał wówczas historię działającej na poleskich bagnach partyzantki, którą następnie spisał w wydanej w latach 80. książce Se non ora, quando? (Jeśli nie teraz, to kiedy?).
Powieść, choć fikcyjna, przetwarza prawdziwe wydarzenia. W połowie 1943 roku w regionie walczyły dziesiątki tysięcy partyzantów, w tym wielu żydowskich, tworzących jeden z najsilniejszych ruchów oporu w tej części Europy. Partyzanci wiązali swoimi działaniami nawet 600 tysięcy żołnierzy, zmuszając do ewakuacji z Białorusi 10 tysięcy etnicznych Niemców, którym SS nie było w stanie zapewnić bezpieczeństwa. Nazistom udało się unicestwić większość lokalnych Żydów, ucieczka na bagna lub dołączenie do bagiennej partyzantki stały się więc jedynymi metodami dającymi szanse na przetrwanie. Nic dziwnego, że Polesie, a więc region rozciągający się od Bugu przez rozlewiska Prypeci, aż na wschód od Czarnobyla, jako miejsce oporu i schronienia w powieściowym świecie Leviego zyskuje nazwę „republiki bagien”.
Wschodnioeuropejskie mokradła chroniły nie tylko przed Zagładą. Kilka lat przed wojną, gdy Ukrainę dotknęła klęska wielkiego głodu, jedynymi miejscami, gdzie głód występował w mniejszej skali, były błota wschodniego Wołynia, a więc terytoria, nad którymi władza radziecka miała bardzo ograniczoną kontrolę. Gospodarze tych terenów przez cały okres międzywojenny świadomie wykorzystywali przyrodnicze granice (mokradła i rozlewiska) do ochrony przed interwencją Moskwy. „Rolnicy – napisze w książce Kresy historyczka Kate Brown – którzy nie chcieli oddać swoich zwierząt i upraw poborcom podatkowym, mogli z łatwością ukrywać je w lasach bądź na bagnach”.
Mówiąc o Polesiu czasów drugiej wojny światowej czy o Wołyniu okresu miedzywojennego, opowiadamy o świecie, w którym istniały nie tylko kolej czy silnik spalinowy, ale takze radio, karabin maszynowy i samolot. Były wiec narzedzia umozliwiajace nadzór nad terenami trudno dostepnymi. Mimo licznych prób opanowania tych terytoriów władza Trzeciej Rzeszy nad Polesiem i Zwiazku Radzieckiego nad Wołyniem była wciąż dość ograniczona. Łatwo się domyślić, że gdy tych narzedzi technologicznych jeszcze nie było, odpowiednio wieksza musiała być przestrzeń do rozwijania życia społecznego w niekontrolowanej przez państwo autonomii.
Ponieważ źródła historyczne były pisane przez przedstawicieli państw i na nich sie skupiały (od starożytnego Uruk, przez Chiny dynastii Han, elżbietańską Anglie, fryderycjańskie Prusy, po Rosje Radziecką), to republiki bagien albo znikają całkiem z radaru archiwów, albo pojawiają się w negatywnym świetle, jako tereny prymitywne i dzikie. Tak działo się na przykład w odniesieniu do rozlewisk Eufratu dających schronienie od XVI do XIX wieku grupom arabskich nomadów (głównie Khaza'il), opisanych w artykule Faisala Husaina In the Bellies of the Marshes (W brzuchach bagien) z 2014 roku. Zarządzajacy Irakiem w połowie XVIII wieku osmański gubernator nazywał Khaza'il „błotnymi dzikusami”, a piszący w tym samym czasie ‘Uthman Al-Basṣri porównał tame zbudowaną wówczas na Eufracie do biblijnych murów mających oddzielać cywilizację od zagrażających jej barbarzyńców Goga i Magoga.
〜
Mokradła były nie tylko miejscem ucieczki, ale takze bogatą niszą ekologiczną. Ich mieszkańcy mieli duzo bardziej zróznicowaną dietę (ryby, raki, orzechy, ptaki, jeżyny, grzyby) niż zamieszkujący tereny osuszone i przeznaczone pod zasadniczo monokulturowe plantacje rolnicy, dla których podstawowa forma pożywienia było zboże. Taką własnie funkcję pełniły rozlewiska Eufratu, błota Rzeczpospolitej, Fenlands we wschodniej Anglii, Dismal Swamp Karoliny Północnej i Wirginii oraz rozlewiska Missisipi (gdzie na przełomie XVIII i XIX wieku osiedlali się zbiegli niewolnicy). Nie jest przypadkiem, ze upaństwowieniu wszystkich tych terenów towarzyszył ich drenaż. Suche obszary są dla administracji duzo czytelniejsze: dają się prosto dzielić i klasyfikować, w tym sensie łatwiej na nich ustalić wysokość podatku a pózniej go ściągać. Czynią też ludność takich terenów zależną: na przykład od pana feudalnego trzymającego w magazynach zapasy zboża na wypadek klęski żywiołowej (skłonnego sie nimi podzielić lub nie), od rynków i wahających się na nich cen, od nowoczesnego państwa, które stawia chłopa zawsze w roli petenta. W tym sensie obiecywana podczas projektów melioracyjnych na potrzeby wojny emancypacja, zamiast wyzwalać, czyniła ludność osuszanych terenów jeszcze bardziej podległą, zamieniając obywateli bagiennych republik w poddanych: rynku, państwa lub folwarku.
Przez ostatnie 250 lat zostało osuszonych 85 procent mokradeł w Polsce, a ponad 90 procent polskich rzek jest dziś mniej lub bardziej uregulowanych. Trudno więc sobie wyobrazić, że jeszcze w XIX wieku tereny dawnej Rzeczpospolitej były pokryte gestą siecią nieskanalizowanych cieków, rozlewisk i bagien. Każda taka przestrzeń mogła byc zalążkiem społecznej i ekonomicznej autonomii. Z jednej strony chroniąc przed spojrzeniem władzy wsród zarosli, lasów i wody, z drugiej – dzięki gestym lasom oraz wysokiej wodzie dostarczając zasobów potrzebnych do życia.
Zanim więc tutejsze błota mogły chronić Żydów przed Zagładą, a ukraińskich chłopów przed wielkim głodem, przez całe stulecia stwarzały warunki dla wieloetnicznej republiki zbierającej Romów, Tatarów, Olendrów, Poleszuków, Niemców, żydowskich dezerterów, chłopów uciekających przed pańszczyzną, unikających kary przestepców. O wielkiej skali zjawiska możemy wnosić z liczby uchwał lokalnych sejmików (na przykład z północnego Mazowsza), w których polska szlachta opisuje bagna i puszcze jako „jaskinie łotrów” (cytat za instructio terrae Łomzensis z 1659 roku), przechowalnie dla zbiegów i rozbójników. Jedno z takich miejsc, na Polesiu, przedstawił Józef Ignacy Kraszewski w wydanych w latach 40. XIX wieku wspomnieniach z podróży po tym regionie. Prozaik opisywał „ukrytą wśród lasów i błot” osadę, zamieszkałą przez uciekających przed poborem Żydów o nazwie – Nowe Jeruzalem – dobrze wyrażającej utopijny charakter rozwijanego wniej projektu. Nowe Jeruzalem Kraszewskiego niepokoi jako miejsce brudne, zamieszkałe przez lud bierny, leniwy i gnuśny. Ale miejscowy Żyd, choc „błoci się i smoli w najlepsze”, z pewnoscią nie jest biedny. Pracuje mało, bo okoliczna przyroda dostarcza mu wszystkiego w nadmiarze, a zdobycie środków do życia nie wymaga większego wysiłku.
Obserwacja sojuszu, który połączył klasy podporzadkowane z bagnami czy szerzej: z naturą, której nie udało sie jeszcze uregulować – na przykład przekształcając w czytelne plantacje – powraca w niemal każdym źródle dotyczącym Europy Wschodniej między XVIII a XX wiekiem. Przyrodnicze bogactwo tutejszych bagien było tematem w pismach francuskich encyklopedystów, pojawiło się u Voltaire’a, Giacoma Casanovy, Jeana-Henriego Müntza i wróciło w całej serii tekstów w kolejnym stuleciu. Podobnie jak u Kraszewskiego opisy urodzaju kontrastują tutaj z obserwacją chaosu, lenistwa i marnotrawstwa. Na przykład Müntz, który w latach 70. XVIII wieku objechał Rzeczpospolitą, pisał o Polesiu: „w lasach olbrzymia ilość rojów pszczelich na drzewach, w ulach oraz w zagłebieniach umyślnie wydrążonych w pniach wielkich drzew. Mieszkańcy znają się dobrze na pszczołach i tak dalej. Maja z tego znaczne dochody (…). Piekne lny, z których wiekszość wysyła się na Litwe za pośrednictwem Żydów” (Müntz 1783, rycina 122). „Te bagna [poleskie – przyp. M.P.] – to zakopany skarb, który wykorzystają pózniejsze stulecia, ale powinno się od razu rozpocząć ulepszenia, zważywszy że można przewozić towary nowym kanałem od Muchawca, jak równiez Prypecia w kierunku Dniepru” (Müntz 1783, rycina 125). W jego innych notatkach mowa o lasach pełnych dzikich zwierząt, grzybów, jarzyn; o rzekach i mokradłach bogatych w raki, ryby i ptactwo; o stepach z rosnącymi dziko szparagami, świetnej jakości lnem i bawełną. Echa poglądu o Rzeczpospolitej jako kraju o wielkim, ale niewykorzystanym bogactwie, słyszymy także w haśle omawiającym polską geografię w osiemnastowiecznej Wielkiej Encyklopedii Francuskiej. A w kontekscie zlikwidowania tego marnotrawstwa napisał w 1775 roku Fryderyk Wielki do Woltera: „Kto osusza bagna, poprawia jakość gleby i uprawia nieużytki, ten odbija kraj barbarzyństwu” (przeł. M.P.).
〜
Nie moze dziwić, że monarcha ten wypowiedział otwartą wojnę chaotycznej przyrodzie i niezdyscyplinowanej ludności, najpierw w Prusach, a po rozbiorze z 1772 roku również w Polsce. Prusy są zresztą pierwszym państwem, które do regulowania rzek i rozlewisk wysyłało oddziały nie tylko inżynierów i robotników, ale takze żołnierzy. To początek wojennych stosunków z naturą, które w kolejnych dekadach zaczeły określać politykę rządów w Europie i na świecie. Powody, dla których w osiemnastowiecznych Prusach doszło do takiej militaryzacji, dobrze wyjaśnia historyk David Blackbourn w książce The Conquest of Nature: Water, Landscape, and the Making of Modern Germany (Podbój natury. Woda, krajobraz i wytwarzanie nowoczesnych Niemiec). Żołnierze pomagali robotnikom, ponieważ inwestycjom towarzyszyły konÌikty niemożliwe do rozwiązania bez udziału armii. Na przykład podczas regulowania Odry (1748–1752) lokalna ludność kradła materiały, utrudniała prace, w skrajnych przypadkach (jak przed powodzią z 1754 roku) była podejrzewana o niszczenie już wybudowanych wałów. Oczywiscie racji dla takich buntów mogło być bardzo wiele. Uregulowana rzeka wymaga na przykład usunięcia młynów i grobli używanych przez chłopów do połowu, a utrudniających przepływ statków. Z ówczesnej prasy wiemy, że protestowali rybacy i młynarze. Często regulacja polegała nie tylko na obwałowaniu starej rzeki, ale i na wytyczeniu nowego koryta, a ono mogło biec w miejscu, w którym już ktoś mieszkał – wtedy dochodziło do licznych przesiedleń i zniszczeń.
Jednak główne źródło konÌiktu biło chyba gdzie indziej. Otóż wielkim przedsięwzięciem nowych rządów na początku w Europie, a od XIX i XX wieku na całym świecie, było wyraźne oddzielenie wody od lądu, a wiec zamiana rzeki w kanał, a torfowiska – w suchą łąkę. Z perspektywy nowoczesnego państwa bagna to sfera ekologicznie chaotyczna (mieszanina wody i ziemi) oraz nieczytelna społecznie. Zdaniem Rohana D’Souzy, autora książki poświęconej historii brytyjskich prac melioracyjnych prowadzonych w XIX wieku w deltach rzek nad Zatoką Bengalską (Drowned and Dammed: Colonial Capitalism and Flood Control in Eastern India, czyli Utopiony i zatamowany. Kapitalizm kolonialny i kontrola powodzi w Indiach Wschodnich), głównym uzasadnieniem dla tych inwestycji było dążenie do zlikwidowania rozlewiska jako środowiska sprzecznego z logiką nowoczesnego państwa i kapitalizmu. Kanały w Indiach budowano mimo kolejnych katastrof i ogromnych kosztów, widząc w tym działaniu jedyny sposób na skuteczne opodatkowanie lokalnej ludnosci.
Ponieważ na terenach zalewowych trudno utrzymać stabilne granice (nawet dziś granica na nieuregulowanym Bugu potrafi przesunąć się o kilka kilometrów), to mokradła na całym świecie utrudniały ustanowienie własności prywatnej, a rozlewiska i moczary zwykle były użytkowane jako dobra wspólne, z prawem do swobodnego łowienia ryb, zbierania owoców czy wypasu bydła. Z osiemnastowiecznych inwentarzy i ksiąg sądowych wiemy zresztą, że chłopi bronili rozlewisk nie tylko z tego powodu. Wylewy (jak w przypadku Nilu w czasach staroegipskich) nanosza na łąki całe bogactwo składników odzywczych. Rzeka żywa, nieuregulowana, a więc pulsująca, to od wieków najłatwiejszy sposób użyźniania ziemi.
〜
Odbicie ludowej pochwały powodzi jako siły niszczącej instytucje własności prywatnej i niosącej dobrobyt, widzimy we fragmentach powieści Powódź, którą Feliks Bernatowicz napisał w latach 30. XIX wieku, po wizycie na Polesiu. Ksiażka przedstawia historie dwóch poleskich chłopów podróżujących łodzią po rozlanych wodach rzeki. Ale prawdziwa protagonistką tej pracy jest Prypeć, rzeka zdolna swoimi wylewami całkowicie odwrócić obowiązującą hierarchię społeczną. Nic dziwnego, że powieściowy chłop wyczekiwał wiosennego potopu, siedział w czółnie „bezpieczny, wesoły nawet, puszczał się na los szczęścia z wodą (…) ściągając pływające rozbite szczątki, znajdował w powszechnym zniszczeniu sposoby polepszenia doli”. Zgodnie z prawem opisanym przez jednego z chłopskich bohaterów powieści: „co woda wyrzuci, to wspólne”, a w tej bagiennej republice „ten rządzi, co ma wiosło w ręku, nie ten, co batog”.
Chociaż praca Bernatowicza dotyczy Polesia, zdaje się mówić coś istotnego na temat historii całej Europy Wschodniej. Napięcie między państwem a społeczeństwem, między plantacją monokulturową a bogatym rozlewiskiem przesuwa się jak wody powodziowe. Republika bagien nie przypomina wiec żadnego znanego nam państwa. Rozlewa się tam, gdzie z powodu oporu dzikiej przyrody i zamieszkujących ją ludów nie sięga pańska ręka, wysychając w miejscach, gdzie ten opór słabnie. Takich rozlewisk jest oczywiście więcej na Polesiu, Wołyniu, Litwie, Kujawach czy na chronionej ramionami Bugu i Narwi Kurpiowszczyźnie. Ale jeśli zamiast na mapy polityczne, z ich naiwnym roszczeniem do upaństwawiania terenów przez wiekszą część historii bezpaństwowych, spojrzymy na mapy meandrujacych rzek, mokradeł, gęstych puszczy, to terytoria kontrolowane przez zewnetrzną władzę (państwa, rynku lub szlachty) mogą się okazać zaledwie wyspami posród wód autonomii ludowej.
To ogladanie historii społecznej z perspektywy historii środowiskowej może przynieść rewolucje w naszym rozumieniu przeszłości. Gdy skupiamy się na historii politycznej, na tworzonych przez ośrodki władzy mapach, edyktach, podręcznikach czy prawach, widzimy wyłącznie obraz, który władza tworzy o sobie. Tymczasem aż do XIX wieku w większości miejsc na świecie państwa sprawowały kontrole tylko nad przesmykami, cieśninami, rogatkami lub punktami kontrolnymi. Odbiciem słabosci ówczesnej władzy jest dzisiejsza popularność, jaką mają w Europie nazwiska: Nowak, Newman, Neumann, przyznawane nowo osiadłym mieszkańcom wsi, włóczegom i wolnym migrantom, często bezprawnie zbiegłym z własnej osady. Kiedy skupiamy się na historii praw i projektów, umyka nam cały skomplikowany świat istniejący obok. Świat sojuszu ludzi z naturą, w którym kontakt z władzą jest sporadyczny, a prawo, nawet jeśli bardzo surowe, w wiekszości przypadków nie działa, ponieważ istnieje wiele możliwości i miejsc, gdzie można uciec.
Świadomość roli niedostępnej przyrody, a zwłaszcza bagien jako sojuszników klas podporządkowanych, przetrwała w pamięci społecznej i kulturze ludowej co najmniej do połowy XX wieku. Odnajdujemy ją w poleskich przysłowiach: „Aby bałota, czort najdzieśca” (Aby wody wylały, ekonom/poborca sie zbliża) czy w badaniach etnograficznych prowadzonych na Polesiu w okresie międzywojennym. Na przykład w niezwykłych rozprawkach, o których napisanie Józef Obrebski poprosił poleskie dzieci. Chociaz etnograf pytał o pamieć pańszczyzny, to w dziecięcych wypowiedziach temat uległ interesującym przekształceniom. Po pierwsze, szlachecki ucisk rozmywa się tu z uciskiem państwa ściagającego podatki, biorącego do wojska czy rekwirujacego zasoby na potrzeby wojny. Tak jakby z perspektywy poleskiego ludu nie istniała wyraźna granica między kolonizacją szlachecką, carską czy niemiecką. Po drugie, w wypowiedziach dzieci (aż dwadzieścia na dwadzieścia cztery głosy) wyróżnia się rola lasów i błot jako miejsca ucieczki, gdzie zbiega się czesto z całym inwentarzem, przeczekując chwilową interwencję uciskającego. Zamiast więc opowieści o wszechmocy państw i panów, słuchamy historii o władzy słabej, która w życiu Polesia pojawia się tylko na chwilę, a gdy już jest, to z trudem egzekwuje własne decyzje.
Duża mobilność oraz brak scisłego podziału pracy i produkcji nastawionej na gromadzenie utrudniały nie tylko interwencje z zewnątrz, ale także powstawanie trwałej hierarchii społecznej oraz płciowej. Z badań Obrębskiego i Kazimierza Pietkiewicza, a nawet ze zdjeć z początku XX wieku wiemy, że poleskie kobiety łowiły ryby, zbierały płody lasu czy uczestniczyły w wypasie bydła na podobnych zasadach co mężczyzni. Zwłaszcza starsze otaczano duzym szacunkiem jako osoby posiadające wiedzę na temat ziół, leków czy nawiedzających osady upiorów. Ale co najwazniejsze, w przeciwieństwie do nowoczesnych państw, owładniętych od XVIII wieku ideą wzrostu demograficznego jako głównego źródła dobrobytu, na Polesiu aż do drugiej połowy XIX wieku przyrost populacji był bardzo niski, a reprodukcji towarzyszyło wiele ograniczeń kulturowych. Brak presji na nieskończone zwiększanie liczby potomków sprawiał, że rola kobiety nie została zredukowana do funkcji reprodukcyjnych.
Dzieje relacji państwa i społeczeństwa w Europie Wschodniej, a zwłaszcza na Polesiu, pod wieloma względami przypominaja te, które opisał w książce The Art of Not Being Governed (Sztuka bycia nierządzonym) James C. Scott, amerykański antropolog i historyk Azji Południowo-Wschodniej. W Wietnamie, Birmie czy w południowych Chinach zakres działania władzy ograniczały raczej góry niz rozlewiska czy bagna, ale podobnie jak na Polesiu lokalna ludność świadomie korzystała z dzikiej i trudno dostępnej natury jako siły ułatwiajacej opór. Mimo że badane grupy, aby móc efektywnie unikać panstwa, musiały być relatywnie małe (zwykle od kilkudziesieciu do kilkuset osób), to używane w tym celu terytoria dorównywały wielkoscią całej Europie, a zamieszkująca je populacja liczyła w połowie XX wieku nawet 100 milionów osób.
Zdaniem Scotta mozemy tutaj mówić o sztuce unikania państwa. Oprócz ukrywania osad ważnymi jej elementami były mobilność ludzi oraz specyficzna forma rolnictwa. Takiego, by w razie pojawienia się urzędników móc albo szybko uciec z dobytkiem, albo go bezpiecznie ukryć. Między innymi dlatego górskie rolnictwo przypominało raczej ogrody niz plantacje. Róznorodność upraw chroniła z jednej strony przed pasożytami, które niszcząc jeden gatunek, nie pozbawiają zbiorów z innych roślin, z drugiej zaś – różne okresy wegetacji upraw utrudniały zadanie poborcom, którzy zamiast przyjść raz i zabrać plon, musieliby pojawiac się w osadzie kilka razy w roku. Z tych samych powodów uprawiano raczej bulwy (ziemniaki, bataty, maniok) niż zboża. Ziemniaki trudniej przewozić i zamiast w prostym do przechwycenia magazynie mozna je długo trzymać w ziemi. Ostatecznie więc, aby ściągnąć podatek, poborca musiałby wykonac prace, którą planował opodatkować. W skrócie, napisze Scott: „Niedostepność i rozproszenie są wrogami zawłaszczenia. A dla armii w marszu, podobnie jak dla państwa, zawłaszczenie jest po prostu narzędziem przetrwania” (tłum. M.P.).
Na Polesiu uprawy zbożowe także były rzadkością. Poleszuk to raczej pasterz, bartnik, drwal czy łowca. W kontakcie z władzą mógł, jak w historiach podawanych przez Obrebskiego, albo uciec z bydłem do zagajnika, albo na bieżąco konsumować „naturalne płody lasów, błot i bagien”, nie gromadząc nic, co można by łatwo obłozyć podatkiem. Gwarantem bezpieczeństwa na wypadek klęski nie były więc magazyny zbożowe, ale płody rozproszone po całej okolicy. W poleskiej kulturze istnieje wyraźna świadomość zależności od bogactwa miejscowej przyrody, a czynnikami, które długo chroniły bagna i lasy przed nadmierną eksploatacją, były nie tylko niski wzrost populacji (dużo wolniejszy od przyrostu odtwarzającej się natury), ale także wiele kulturowych bezpieczników.
Tak należy rozumieć świetą aurę, którą otoczone są na bagnach pszczoły: „nawet mimowolne uśmiercenie pszczoły uważane jest – czytamy u etnografa Czesława Piętkiewicza – za zbrodnię”, a „zabrać wszystek miód z ula (…) to tak samo (…), jak zabić człowieka”. Kultem otoczone są liczne zwierzęta (żółwie, jaskółki czy żurawie) oraz rośliny (jarzębina lub klon), zresztą „każde drzewo rosnące w pobliżu chaty, w podwórzu lub na ulicy jest nietykalne; ścinać go nie wolno, bo grzech”. Eksploatacje hamowały też liczne święta oraz astronomia, podobnie jak w dzisiejszym rolnictwie biodynamicznym regulująca korzystanie z łąk, lasów czy domowych ogrodów. Chociaż zdaniem Sławomira Łotysza, autora niedawno wydanej pracy Pińskie błota. Natura, wiedza i polityka na polskim Polesiu do 1945 roku na temat środowiskowej historii regionu, praktykowane przez Poleszuków metody połowu czy zarządzania lasem mogły przypominać gospodarkę rabunkowa (wypalanie lasów pod łaki czy zastawki wyławiające cały plankton), nie jest przypadkiem, że prawdziwa destrukcja miejscowej przyrody nastąpiła dopiero w momencie, gdy lasy wycinane były przemysłowo, a za melioracje wzięły sie panujące nad Polesiem nowoczesne państwa (carskie, polskie, w końcu radzieckie).
Tej – carskiej, polskiej czy radzieckiej – kolonizacji Polesia towarzyszył ciągły opór. Buntowała się przyroda, ponieważ osuszone mokradła stepowieją, a skanalizowane rzeki przy większym wezbraniu wody, zamiast rozlewać się po łąkach, przerywają wały, niszcząc okoliczne osiedla i uprawy. Ale sprzeciwiała się tez ludność. Rozbierając groble, co miało prawdopodobnie miejsce w 1899 roku (po pierwszych większych próbach drenowania tutejszych bagien), czy po prostu wypędzajac meliorantów i zasypując kanały, o czym donosiła prasa w Polsce miedzywojennej. Sławomir Łotysz przytacza „Kurier Poleski”, który we wrześniu 1928 roku pisał o chłopach ze wsi Wielamowicze w okolicach Brzescia, odpowiedzialnych za przepędzenie inżynierów oraz połamanie palików geodezyjnych (jeszcze zanim na miejsce przyjechała policja).
Oczywiscie podczas poleskich melioracji nie wszyscy protestowali, a wojna wypowiedziana bagnom przyniosła także wiele znanych korzyści, takich jak wzrost higieny, zdrowia czy ilosci żyznej ziemi. Jednak każdy z tych sukcesów, zwłaszcza rozpatrywany w szerszej perspektywie, generował nowe koszty. Poleskie torfowiska jałowiały, modernizowane wsie dotykały większe nierówności, przeludnienie, nieznane wcześniej choroby. Ponieważ do zlikwidowania tych problemów używano tych samych zmilitaryzowanych metod, które odpowiadały za ich pojawienie się, kłopoty, zamiast znikać, tylko się pogłębiały. Zamiast szukania środowiskowej dyplomacji, podejmowania pokojowych prób ułożenia się z zastanym środowiskiem, wypowiadano kolejne wojny.
〜
Dobrym przykładem konsekwencji takiego podejścia były przesuszajace się torfowiska. Aby utrzymac poziom produkcji na zmeliorowanych przez Związek Radziecki w latach 70. bagnach Polesia, ziemię trzeba było nawozić. Na silnie nawożonej ziemi wyrastały chwasty, które – gdy tylko próbowano usuwać je herbicydami – zaczęły mutować, zmuszając rolników do stosowania środków kolejnej generacji. Zarówno nawozy, jak i chemikalia niszczyły ekosystemy, równocześnie wpływając na zdrowie pracowników, mieszkańców i konsumentów. Co wiecej, wydrenowane mokradło z naturalnego zbiornika retencyjnego i biologicznej oczyszczalni ścieków zmieniło się w rurę spływową. Chociaż istniała możliwość zatrzymania wody w przesuszającym się regionie, odprowadzano ją do kanału, przez kanał do rzeki, z rzeki do morza. I co najważniejsze, z każdym etapem tego dziwnego postępu zwiekszała się zależność środowiska oraz zamieszkujących je rolników od elementów, nad którymi nikt nie miał kontroli, na przykład od ceny, za którą można sprzedać zbiory i od kosztów chemikaliów. Każde wahanie na rynku mogło być zapowiedzią społecznej i ekologicznej katastrofy. W efekcie to, co miało służyć adaptacji, stało się uzależnieniem, a to, co miało zwiekszać kontrolę i przewidywalność, wprowadziło jeszcze większy chaos.
Opisany mechanizm stał sie znacznie wyrazniejszy w kwietniu 1986 roku, gdy uległa awarii wybudowana w samym srodku Polesia elektrownia jądrowa w Czarnobylu. Z naukowego punktu widzenia Polesie nie było dobrym miejscem dla elektrowni jądrowej. Zgodnie z wysuwanymi już w latach 70. ostrzeżeniami fizyków, które przytacza Kate Brown w książce Czarnobyl. Instrukcje przetrwania, błota, rzeki, podmokłe łąki i lasy w razie awarii akumulują ogromne ilości radioaktywnych izotopów, przekazując je z wody do „gleby – roślin – zwierząt – mleka” i w końcu do samego człowieka. Mimo to białoruskie bagna, jako region bedący od dwustu lat niemal synonimem zacofania i dzikiej, nieuregulowanej przyrody, były najlepszym miejscem do zamanifestowania siły, z jaką człowiek ujarzmia naturę. Obok elektrowni, napisze Kate Brown, „wyrosło miasto, jakiego do tej pory na Polesiu nie widziano: wysokie bloki mieszkalne, szerokie, proste bulwary obsadzone egzotycznymi kwiatami. Po ulicach tam i z powrotem sunęły autobusy, rytmicznie, jak na makiecie kolejki. Żadnego błota, ciernistych chaszczy, żadnych mokradeł. Ludzie codziennie nosili tam buty i odświętne ubrania. Podczas spotkania w bibliotece w Prypeci kobieta z wytatuowanym na przedramieniu numerem z Auschwitz tłumaczyła młodym ludziom: «Budujemy pierwszą elektrownię atomową, by przyniosła nam szczęście i piękno, żeby nie było już syren i płaczu dzieci»” (przeł. Tomasz S. Gałązka).
To na swój sposób piękne marzenie, które towarzyszyło przecież nie tylko królom (w rodzaju Fryderyka Wielkiego) czy partyjnym decydentom (w rodzaju tych z Czarnobyla), ale było też udziałem zwykłych mieszkańców Polesia, miało jedną istotną cechę: nie znosiło konkurencji. Nie było w nim miejsca na żydowskich dezerterów zamieszkujących błotne Jeruzalem, na meandrujące rzeki, niewydrenowane mokradła. Nie było więc miejsca na współprace i zawieranie nieoczywistych sojuszy.
Stojąca za tym marzeniem wizja ludzkiej odrębności, przekonanie, że człowiek potrafi zapanować nad innymi gatunkami, rodzi się tam, gdzie zrabowane – przyrodzie, koloniom, klasom podporządkowanym – bogactwo daje poczucie wyjątkowej siły. Ten nadmiar jakby wytwarzał fikcję odrębności. Nowoczesne państwa, wysyłając do kanalizowania rzek i osuszania torfowisk bataliony żołnierzy (jak w regulujacych Odrę Prusach, Rosji budującej Kanał Białomorsko-Bałtycki czy Ameryce osuszającej bagna północnej Karoliny), niewątpliwie doprowadziły ten mechanizm do skrajności. Władza zdobyta podczas tych wojen jedynie utwierdzała agresorów w przekonaniu o własnej sile, umożliwiając podtrzymywanie retoryki militarnej nawet wówczas, gdy niedawno podbite torfowiska jałowiały, a pozbawione naturalnej retencji rzeki ulegały przesuszeniu.
Zakończenie wojny wypowiedzianej naturze wymagało porzucenia poglądu, że na zmutowane chwasty potrzeba nowych generacji herbicydów, na powodzie – jeszcze wyższych wałów, a na susze – betonowych zapór i sztucznych zbiorników. Wymagało zatem porzucenia wizji, w której człowiek zostaje wyraźnie oddzielony i przeciwstawiony reszcie przyrody. Wiedza o współzależności ludzi i środowiska, oczywista z punktu widzenia dzisiejszej nauki, była jasna też dla mieszkanców Polesia. Na bagnach udaje się przecież stworzyć świat, w którym zwiekszające biologiczna róznorodność chwasty i nawożące łąki powodzie są raczej sojusznikami niż wrogami. Świat, w którym woda miesza się z lądem, a człowiek z innymi gatunkami.
〜〜〜
Michał Pospiszyl
(ur. 1987), historyk idei, adiunkt w Instytucie Studiów
Politycznych Polskiej Akademii Nauk. W latach 2020–2021 stypendysta w Instytucie
Nauk o Człowieku (IWM) w Wiedniu oraz finalista Nagrody im. Barbary Skargi. Współpracuje z Instytutem Kultury Polskiej UW. Pracuje nad książką poświeconą historii środowiskowej wschodnioeuropejskich mokradeł. Mieszka w Puszczy Białowieskiej.